Piekło w wersji light czyli jak przeżyłem nowotwór

W grudniu 2015 roku odkryłem w sobie małego demona, który miał postać twardego jak kamień guza w prawym podbrzuszu. Demon to, jak się później okazało przyczynił się do tragicznej a zarazem przepięknej historii, przepełnionej całym rollercoasterem emocji. Rollercoaster dostarczony przez nowotwór odmienił dosłownie wszystko, dzisiaj już nic nie wygląda tak samo. Przeżyłem piekło i to w wersji light, bo cała przygoda zakończyła się po trzech miesiącach. Zacznijmy jednak od początku.

Złe złego początki

Jak to zawsze bywa, objaw guza zaczął mnie niepokoić i klasyczną ścieżką udałem się do rodzinnego. Ta odesłała mnie do chirurga, który na wszelakie sposoby uspokajał mnie, “że to nic poważnego”. Pierwsze USG wykazało jednoznacznie – przepuklina. Okej, miałem jedną przeżyje drugą. Dla pewności zrobiliśmy drugie, prywatnie. Wniosek – to NA PEWNO nie przepuklina.  Kolejny prywatny chirurg też to zaprzeczył, polecając zrobienie karty dilo, ot tylko żeby było szybciej. “Leczenia onkologicznego, a po co mi to?” Przecież to nie może być nowotwór, wykluczone. Minął Sylwester w dość smutnej atmosferze, pomimo łudzenia się że to nie może być nic poważnego. Z dilo trafiłem do szpitala, nieświadom jeszcze że to będzie głównie miejsce akcji przez najbliższe dwa miesiące. W pierwszym rzędzie skierowano mnie na tomograf i już wtedy po nim zaczęła się panika.

Co ze mną będzie?  Już wtedy w ruch poszły tabletki uspokajające i jeszcze lepszy destresant, jakim był symulator ciężarówki, o którym pisałem wcześniej. CT nie dało lekarzom żadnej konkretnej wskazówki, że zdecydowali się na jeszcze jedno badanie. Kolonoskopia, która w przeddzień zmusiła mnie do szprycowania się tragicznym w smaku środkiem przeczyszczającym była okropnym, bolesnym przeżyciem. Bardzo ciężko ją zniosłem i dość długo odreagowałem na kierownicą wirtualnej ciężarówki. To badanie dało parę informacji, jednak wciąż było ich niewiele, kolejnym przystankiem była operacja. Tydzień przed nią przeżyłem jak na bombie, bo już wtedy przestałem się łudzić że będzie łatwo.

Pora do szpitala

Lekarze szykowali się na dwa scenariusze, lepszy i gorszy, przygotowując mnie na oba. Kiedy dostałem do wypicia 4L środka przeczyszczającego, dokładnie tego samego co przy kolonoskopii, pamiętam jakby to było wczoraj, popłakałem się. Dlaczego ja? Co złego zrobiłem? Zaczęło się przypominanie wszelkich z całego życia win i przepraszanie. Czy ja przeżyję? Obiecałem sobie jedno, jeśli to przeżyję spale obecny system wartości, którymi się kierowałem i wykorzystam odratowane życie w pełni. Po nocy w zasadzie bez snu przyszła pora na operację, jak się potem okazało trwającą 2,5h. Obudziłem się trochę jak warzywo, spętany kroplówkami. Minimalnie ruszając nogami i rękami zdałem sobie sprawę – cholera, no to jestem przykuty. Upojony wszelakimi medykamentami nie ogarniałem jeszcze tematu, wiedziałem natomiast że ta bania prędko się nie skończy.


Koniec końców wycięto mi kawałek kiszki i oba końce “rur” połączono. Wszystko to na 14cm szwie. Potem zaczęły się problemy “w cenie gratis”, monitor akcji serca do którego byłem podłączony lubił nawalać – wiecie, taki co pika non stop. Pierońsko wydzielona adrenalina powodowała, że na minimalne bodźce puls skakał mi jak szalony. Co za tym idzie pierwsze trzy noce nie spałem, albo spałem bardzo mało. Poziomem kulminacyjnym było 200 bpm, nie dałem rady ruszyć ręki po pilot, z trudem krzyknąłem po pomoc.

Kurwa, no to po mnie, czy to koniec? Już nie wrócę do domu? Minęła dłuższa chwila zanim ktokolwiek przyszedł, po podaniu tlenu sytuacja w miarę się unormowała. Jak się potem okazało mój organizm źle reagował na antybiotyk, po jego zmianie ulżyło mi na sercu. Kolejne dni były stopniowym przywracaniem mojego układu pokarmowego do życia, z dnia na dzień coraz lepszymi. Dałem już radę chodzić, wstępnie z pomocą rehabilitantki, potem coraz odważniej samemu.

Powrót do domu

W 8 dni po operacji zostałem wypisany do domu. Czułem się już dobrze, co prawda spięty nieco napinaczami do szwów, jednak było to niebo a ziemia w porównaniu do początku. Po opuszczeniu szpitala miałem wrażenie jakbym przesiedział parę lat w pace. Obserwowałem spacerujących ludzi i ruch uliczny jak zupełnie nowe doświadczenie. Kolejny miesiąc dogorywałem w domu, po czym zostałem oswobodzony ze szwów i napinaczy. Zdawać by się mogło że to koniec przygody, jednak należało jeszcze sprawdzić do cna, co za demon we mnie siedział. Najprawdopodobniej nowotwór, ale jaki? Czy będzie wymagane dalsze leczenie, czy nie rozniosło się to gdzieś jeszcze?

Czy to był nowotwór?

Wyniki histopatologi miały się pojawić pod koniec lutego, w miesiąc po operacji. Czekałem, czekałem. Pojawiły się pierwsze telefony, że nie mają do końca pewności w laboratorium, że jeszcze nie wiedzą, ale możliwe że będzie trzeba mnie wysłać do Warszawy na dalsze leczenie. No to pięknie… Po kolejnych dwóch tygodniach wiedzieli że jest okej, ale to z taką pewnością jak uczeń motający się przy odpowiedzi. Próbki zatem trzeba było dostarczyć do Warszawy. Wizyta ta i ponury klimat centrum onkologii zasłużyła na oddzielny wpis.

Kolejny miesiąc spędziłem jak na bombie oczekując ostatecznego wyroku. Aby go poznać po raz drugi musiałem odwiedzić stolicę, gdzie jedynie po 8h oczekiwania w kolejce go usłyszałem. Fibromatoza, niezłośliwa, CT co pół roku i tabletki przez pierwsze pół roku. Nie docierało do mnie jeszcze przez drogę powrotną do domu co to oznacza, oznaczało to jednak jedno – przeżyję i nie wymagane jest dalsze leczenie. Zostało jedynie drobne powikłanie wynikające ze specyfiki operacji, które będzie wzięte na warsztat w grudniu 2016 roku. Jednak kiedy dowiedziałem się o jej konieczności, zdecydowałem się na roczną przerwę od politechniki na załatwienie spraw zdrowotnych. Dopóki zdrowie się nie wyprostuje, nie będę się martwił (a na już na bank nie stresował) o swoją ścieżkę edukacji – takie założenie przyjąłem obecnie. Wszyscy wokół potwierdzili moją tezę, że nowotwór to już nie katarek, że wypada jednak to dokurować do cna.

Nowa szansa

Rok przerwy a ja miałem już wtedy tylko jedno marzenie – odpocząć, nie tyle co fizycznie, a mentalnie. Odrodzić ducha na nowo. Nie wyobrażam sobie co by było, gdyby moje piekiełko okazało się być nieco większe. Po tym wszystkim przestałem bać się banałów z naszej ponurej codzienności i miałem ochotę odkryć coś nowego, coś tylko na pozór strasznego. Zapraszam Was na wpis o moim pewnym odkryciu, które jak się potem okazało było najlepszym uzdrowicielem ducha po tych dość nieprzyjemnych przeżyciach.