Jak taniec postawił mnie na nogi

Po przejściu nowotworu byłem zmęczony. Zmęczony zarówno perypetiami szpitalnymi, jak i prawie miesięcznym siedzeniem w domu. Pierwsze dwa tygodnie rekonwalescencji były w zasadzie bez żadnego wyjścia, poza lekkim przewietrzeniem zadka. Chciałem czegoś nowego, nie tyle materialnego, co coś dla ducha. Nadchodzące wesele rzuciło mi temat pod nogi: a może by tak rozruszać się przed imprezą, jakoś poznać taniec? Moje miasto jest przecież pełne szkół tańca, więc czemu by nie spróbować?

Google poszło w ruch, potem zapytanie kuzynki z branży gdzie mam się udać. Kurs tańca towarzyskiego – brzmi nieźle.

Hej, ale to w parze przecież jest, a ja nie mam partnerki! E, no to sobie daruje, no przecież nie będę miał z kim tańczyć a nie znajdę chętnej osoby.

Dłubiąc dalej okazało się że ten schemat można schować między bajki, bo są kursy gdzie można przyjść samemu. Najbliższy takowy zaczynał się akurat za niecały tydzień, było miejsce, więc nie pozostało nic innego jak się zapisać i zaczekać na ten dzień.

No ale ja się do tego nie nadaje, kogoś podepczę, pogonią czy wyśmieją mnie. Pewnie same chłopy tylko przyjdą.

“Pierwszy taniec”

Szczerze mówiąc rozważałem różne scenariusze, ale na pierwsze zajęcia udałem się z minimalnym stresem i maksymalną ciekawością. Do cholery, jeszcze pół roku wcześniej nie wiedziałem czy będę żył, a teraz będę bolał sobie głowę jak powiedzie mi się na kursie tańca? Przeżyłem tyle, że tamtego dnia najgorszy obrót zdarzeń prawdopodobnie nie zrobiłby na mnie większego wrażenia.

Przybyłem, zatańczyłem, jakby nigdy nic. Nie szło mi ani trochę dobrze, jednak jedno we mnie uderzyło i zatrzymało do tej pory – uśmiech – prowadzącego, ludzi z kursu. Zbudował niesamowicie ciepłą i pozytywną atmosferę, atmosferę która po zajęciach uruchomiła we mnie jedną jedyną myśl: „Ja chcę jeszcze raz!” – niczym osioł ze Shreka. Przez klimatyzacje w studiu urządziłem się dość srogim przeziębieniem na parę dni, ale już wtedy wiedziałem, że cholera, zrobiłem coś fajnego. Zaskoczyła mnie pozytywna reakcja na moją nową aktywność w całym otoczeniu, od ludzi ze studiów, przez rodzinę, po wykopkach kończąc. Dlaczego? Nie wiem, wiedziałem natomiast jedno – chce więcej.

Ciąg dalszy przygody

Nie spodziewałem się niczego otwierając ten rozdział, no może poza lekkim rozruszaniem się przed weselem. Po tak fajnym otwarciu wiedziałem, wiedziałem że zrobię sobie kuku jeśli pozostawię ten temat na pastwę losu. Kolejne zajęcia były tylko kwestią dwóch tygodni i paru złociszy ekstra. Pierwszy raz na salsie solo i kolejny szok. Poczułem się jak głupek. Cholera, to nie jest takie łatwe. Jednak widząc te bardzo doświadczone osoby, patrząc na nie z podziwem myślałem: Też tak chce! Nauczyłem się programować to i nauczę się tańczyć, a co mi tam! Dostrzegłem potencjał, cholerny potencjał do rozwoju. Byłem jedynym facetem poza prowadzącym, jednak czując muzykę i klimat miałem po prostu gdzieś co ludzie pomyślą – chciałem po prostu tańczyć. Odpoczywałem i stopniowo zapominałem o całym piekle, które spotkało mnie tej zimy.

Wakacje i większa ilość czasu otworzyły drogę do jeszcze większego poszerzenia tematu. Mało szkół organizowało wówczas zajęcia, jednak twardo szukałem, aż znalazłem. Energetic latino solo – o cholera, sama nazwa robi wrażenie. Raz dwa, cyk myk i zawitałem w drugiej szkole. Ciężko to opisać, ale o ile salsa solo była fajna, tak ELS było genialne. Było po równo facetów i kobiet w grupie, szok! Instruktorka stworzyła niesamowity klimat, na tyle przystępnie prowadząc zajęcia że ja z zerowym wówczas doświadczeniem bawiłem się świetnie. Na tyle świetnie, że powrót z zajęć miałem z bananem na twarzy. Zmordowany, ale szczęśliwy. Na zajęciach zginęło to co było, to co będzie, było tylko tu i teraz – odrobina potu, kupa muzyki i uśmiechu. Ostatni raz zaznałem tak pięknego uczucia chyba dostając kolejkę na gwiazdkę – dawno w każdym razie to było. Ewelina, dzięki, to Twoja zasługa!

Skokiem w życie

We must go deeper, na coby tu się zapisać jeszcze… Jump4fit? A co to takiego? Trampoliny na których się skacze do muzyki – usłyszałem. Godzina ćwiczeń, która trwa o półtorej godziny za długo – zdał mi kolega z zajęć. Myślę sobie, c’mon jak już się bawić w odkrywce to się bawić! Na następny dzień zjawiłem się na trampolinowe zajęcia. Był kolejny szok. Nie wiem kiedy z siebie tak ostatnio płuca wyplułem, ale 50 minut skakania dało mocno w kość. Jednak po zajęciach zrozumiałem, że w tym szaleństwie jest metoda. Człowiek budzi się jak nowo narodzony, z jeszcze większą energią do działania. Mniej więcej po trzech zajęciach optymalnie wytrzymywałem godzinne skakanie i fun czerpany był jeszcze większy.

Nowy sezon

Nastał wrzesień a wraz z nim nowy sezon taneczny, sprowadzający ze sobą jeszcze więcej różnorodnych zajęć. Przestałem patrzeć na taniec wyłącznie jako formę relaksu, szukając w nim rozwoju, który naturalnie z każdą kolejną godziną spędzoną na parkiecie postępował. Pojawiło się jeszcze więcej technicznych, trudniejszych zajęć, dotarłem również do swojej trzeciej szkoły tańca, poznając jeszcze więcej inspirujących ludzi. Poza energetic latino solo, pojawiło się jego techniczne rozszerzenie “DLC” latin fusion, a za nim rozszerzenie rozszerzenia w postaci reggaetonu, który zrobił na mnie jak dotąd największe wrażenie.

Jako że głód nie ustępował, szukałem dalej. W trzeciej szkole pojawiła się informacja o warsztatach lindy hop – brzmi co najmniej śmiesznie, wygląda jeszcze bardziej komicznie. 6h weekendowe zajęcia, więc czemu by ich nie spróbować? Taniec co prawda w parze, jednak można się było zapisać samemu, grunt byle nie było dysproporcji między płciami. Lindy okazało się zupełnie inną parą kaloszy, czymś jeszcze bardziej egzotycznym mającym bardzo mało wspólnego, z tym co tańczyłem wcześniej. I to było na swój sposób genialne. Nie było wcześniej zajęć w moim mieście, ale po tych warsztatach temat powoli zaczął kiełkować. Obecnie mamy praktisy – skromne zajęcia bez konkretnego instruktora mające na celu utrwalanie kroków oraz wymianę doświadczenia z osobami bardziej wtajemniczonymi.

Podsumowanie i ciąg dalszy

Pół roczna przygoda z tańcem była najlepszym lekiem ducha jaki mogłem dostać. Pojawiła się w samą porę, potrzebowałem dużo pozytywnej energii i ją otrzymałem. Odczarowała mój stereotyp tańca, otworzyła nowe perspektywy na rozwój. W grudniu znikam na operację drobnego powikłania po operacji z lutego. Pomimo iż jest to w porównaniu do tego co było pierdoła, strach przed miejscem akcji sprzed 10 miesięcy powrócił. Przerwa do nowego roku bez tańca będzie bolała, jednak po tylu pięknych chwilach spędzonych na parkiecie jestem na nią gotowy. Jestem gotowy udać się na kolejną walkę ze swoimi słabościami, strachem przed operacją, bólem, tym czy wszystko powiedzie się dobrze. Powiedzie się. Powrócę z jeszcze większą werwą, w nowym roku pełnym muzyki, tańca i jeszcze ciekawszych doświadczeń.

Zapraszam również na podsumowanie pierwszego tanecznego roku: https://d4nce.pl/rok/