O życiu na bombie, czyli 5 lat po nowotworze

Życie po życiu sprzed nowotworu jest co najmniej dziwne. Mógłbym popieprzyć Wam frazesami w stylu “już nic nie wygląda tak samo”. Na ogół jest normalnie, ale również w tym frazesie ziarno prawdy kiełkuje. W moim przypadku zdarzyło się przez 5 ostatnich lat pierdylion nieoczekiwanych rzeczy. Wśród nich jedna pozostała niezmienna – ta niepewność, czy diabelstwo które wywróciło życie do góry nogami nie będzie miało zamiaru wrócić.

Pikanterii dodaje fakt, że charakterystyka mojego przypadku jest na tyle pokręcona, że organizm może robić od czasu do czasu pranki. Wydawać by się mogło, ot ucięli kawał zardzewiałego jelita cienkiego, zespawali dwa końce i będzie działać. Nie koniecznie. Prowadzący lekarze uspokajają że takie pranki mogą się zdarzać i nie ma się czym martwić, ale kontrole co roczne będą konieczne. Tylko nie wiadomo gdzie w tych prankach jest granica między subtelnym żartem, z którego również nabrani będą się śmiali a totalną chamówą, która przyniesie uczucie żenady na każde wspomnienie o nim. Zapewniam Cie: nie ma lepszego espresso niż wyniki badań, w których opisujący wrzucił rzeczy kolokwialnie mówiąc z dupy. Rollercoaster emocjonalny trwa i raczej nigdy się nie skończy.

Jak się żyje na bombie?

Ze wzlotami i upadkami, raczej z akcentami mającymi się ku górze. Czasami tylko po prostu mi się nie chce. Przestałem wierzyć w zaangażowanie na pół gwizdka, na siłę, z ludźmi z którymi nie ubiłbym muchy w kiblu. Albo coś robisz na pełnej kurwie, albo nie robisz tego w ogóle. Jednak kiedy pojawiają się idee przyspieszające bicie mojego serca, mogę dać się za nie pokroić. Tak było z tańcem, pisaniem, tak jest również ze śpiewem.

Widziałem ziomków z pracy z którymi śmieszkowanie nigdy mnie nie nudzi.

Widziałem ludzi zniecierpliwionych w oczekiwaniu na swoją kolej w kasie – wszak obiad sam się nie ugotuje. 

Widziałem osoby po raz pierwszy spotykające się z tańcem, z lekkim przerażeniem, ale i ekscytacją stawiające swoje pierwsze kroki w tej pięknej pasji.

Widziałem swoją taneczną partnerkę, z którą każda chwila na parkiecie jest magiczna, bez znaczenia jaki to taniec.

Widziałem niestrudzonych salsowiczów, którym dzień na pełnych obrotach nie stanowił przeszkody, aby wycisnąć z siebie jeszcze 120%. Widziałem psa i kota, którzy dzielnie oczekiwali na mój powrót do domu, z radością witając mnie po całym dniu nieobecności. 

A to był zwykły czwartek. Chociaż każdy ma w sobie coś wyjątkowego

Jest jakaś magia w tym, że docenia się obecność ludzi, z którymi wiąże Cię nieco więcej niż wspólnie wydychane powietrze z masek w tramwaju. Ich uśmiechy, ich nawet banalna życzliwość tworzy dzień. Jest magia w tym, że jeśli ktoś popchnie mnie w dowolny nieznany pokoik, pójdę go wybadać. Często nawet popchnięcie jest zbędne, jarają mnie okazje, zarówno te krzyczące “sprawdź mnie” jak i te mniej widzialne zwykłym śmiertelnikom.

Okres po przeprowadzce do centrum miasta wojewódzkiego aż do czasów pandemicznych był przepiękny. Potańcówki, karaoke, spontany praktycznie tydzień w tydzień. Wspaniały czas, wspaniali ludzie i interakcje. Pokochałem tą dynamikę. Covid był (i w sumie nadal jest) łyżką dziegciu w tej beczce miodu. Nie wszystko jednak razem z nim umarło. Póki co na tych oparach jadę. Co jeszcze się zmieniło?

Kot za wszelką cenę chciał tu być. To go wrzuciłem.

Zgubiłem syndrom oszusta

Do pewnego czasu, czułem że nie umiem pisać, nie umiem tańczyć, nie nadam się do występowania w zespole. Z drugiej strony nie obrosłem w piórka, no może trochę. Mam w sobie wystarczające pokłady pokory. Po uświadomieniu sobie, gdzie jestem, jaką drogę już przeszedłem i gdzie mogę zajść, zacząłem na równi balansować ją z samooceną. Samooceną, która ogniś ucinała skrzydła. Planów na życie po opuszczeniu “systemu edukacji” (którego ostatnią prostą mam przed sobą) jest od groma. Co prawda nie wiem kiedy i czy bomba wybuchnie. Chce transferować pozytywną energie w świat.