Jak wpadłem w sidła bachaty?
Z tańcem jest trochę jak z muzyką, która nim rządzi. Dziesiątki gatunków, od tych bardziej wyszukanych, po te nieco powszechne, konsumowane przez większą część świata. Jednego możemy być pewni – nigdy nie wiadomo, co Ci w duszy zagra, czego będziesz słuchał jak opętany. Nie mamy wpływu na to, w kim się zakochamy, jaka muzyka nam się spodoba albo przy jakim alkoholu polecisz do stanów, upojenia rzecz jasna. “To coś” siedzi w nas, sposób na trafienie na to jest jeden – nie przestawać poszukiwać. Po towarzyskim, Salsation, salsie kubańskiej, przyszło odkrycie które uderzyło we mnie najsilniej spośród wszystkich – Bachata.
Pierwsze spotkanie z bachatą
Była końcówka tanecznego sezonu, wpadłem na imprezę z tym stylem, ot zobaczyć o co chodzi. Zbierałem szczękę z podłogi. Bez pośpiechu, partner skupiony na partnerce i odwrotnie. Tak pięknie, tak delikatnie, tak lekko to wyglądało. Spróbowałem i ja. Tak pięknie nie było. Po kilku dość nieudanych próbach w kolejnych tygodniach poddałem się. Chciałem to poczuć, ale nie czułem. Dla zluzowania zaworów dałem sobie czas do początku kolejnego tanecznego „roku szkolnego”. To wtedy zaczęły dziać się magiczne rzeczy.
Wcześniejsze taneczne doświadczenie dało mi nieco luzu na początku. Rzępoląc swoje wcześniej na instrumentach muzycznych miałem poczucie rytmu na akceptowalnym poziomie. Zresztą cholera, co to za filozofia: 1,2,3, Tap! 5,6,7, Tap! Nawet przedszkolaki takie rzeczy ogarniają – mam pod skrzydłem bonbelki siostry które zdają na bieżąco raport z dnia, trust me, to się dzieje. Gdzieś po miesiącu na zajęciach odbyłem ze znajomą, w temacie bachaty obytą fest, krótką pogawędkę:
– Kurła poszedłbym już na imprezę, ale z czym tu do ludzi znając 4 figury na krzyż?
– Mam ci wypisać dwa opakowania niepierdolu? *koleżanka z medyka* Przychodź. Każdy kiedyś zaczynał, każdy nie ogarniał.
– ALE ALE… tak na betona?
Nie zdążyła odpowiedzieć. Zmiana w parach na zajęciach poszła dalej, zostawiając mnie z rozkminą „A może jednak pójść?” na resztę tygodnia. Kolejna lekcja bachaty i po niej potencjalna impreza, na którą mogłem się wybrać. Myślę sobie: „teraaaz… albo za tydzień (odezwał się diabełek prokastrynacji)”.
Practice makes perfect
Wybrałem teraz. Pierwszy raz odwiedziłem to miejsce nie jako widz, ale aktywny uczestnik. Było śmiesznie, było trochę niezręcznie, wszak tyle doświadczonych facetów wywijało cuda z równie hardcorowymi partnerkami. Wpada taki Popcorn jak ja, znając trzy figury na krzyż próbuje walczyć o życie. Minął pierwszy praktis a wnioski nasunęły się same.
Nowe partnerki na parkiecie się stresują, ale „świeży” facet na początku zakrawa o zesranie się w gacie. Natomiast z drugiej strony włącza się myślenie „nie zacznę tańczyć, jeśli nie zacznę tańczyć”. Nie chcę błędnego koła, to ma być konkret projekt. Kurła pjoter, może jakoś to się ogarnie, cośtam potuptam, może mnie nie wyproszą za kaleczenie. Taktycznie jak w Normandii. Sam sobie piątkę przybiłem. W międzyczasie nadeszły posiłki.
Nadeszła pomoc
Znajome bachatowe partnerki z którymi miałem już towarzyską stopę okazały się może nie zbawieniem, ale niesamowitą pomocną dłonią na początku drogi. Nie wkurzałem się przy nich gdy coś nie szło, a nawet jak coś nie szło to przeważnie było śmiesznie. Z częścią z nich zaczynałem bachatę w tym samym momencie i dodatkowo napędzanie się działało w obie strony.
Tygodnie a wraz z nimi kolejne zajęcia mijały, w międzyczasie dołączyłem jeszcze do dwóch grup, wrzucając bachatę na taneczną „tapetę”. O dziwo progres szedł lepiej niż oczekiwałem. Trafiłem na zajęcia zerowe które do bólu szanuje, bo zawsze jest coś do powtórzenia. Dodatkowo ze swoim podręcznym bagażem doświadczeń byłem w stanie pomóc nowym partnerkom.
Tak stopniowo doszedłem do momentu, gdzie na zajęcia weszły falki i rolle, charakterystyczne dla bachaty sensual. Na wstępie była tragedia, to była bardziej walka o życie niż falowanie. Stopniowo zaczęło mi to wychodzić częściej niż z przypadku. Sam do końca w to niedowierzałem, ale słysząc od instruktorek i innych partnerek pozytywny feedback, że naprawdę wszystko jest w porządku samoocena powoli bo powoli ale szła do góry.
Coraz częściej zacząłem łapać 100% flow, pełne połączenie z partnerką i muzyką. Ciężko sprowadzić do tekstu to uczucie. To coś jak spokojne morze i sztorm w jednym. Emocja której nie chcesz przerwać. Chwila która płynie. Świata nie ma, jest tylko tu i teraz. Hmm… a więc dlatego:
Bachata is taking over
Praca wykonana dotychczas zaprocentowała i dała kopa do dalszego rozwoju. Dopada mnie czasem klątwa perfekcjonizmu, brak wystarczającej techniki do wykonania tego co mam w głowie i muzyce aby wykonać coś a) bezpiecznie dla partnerki i siebie b) zgodnie z planem. Tak czy owak nawet teraz czuje taki potencjał do improwizacji, że gdyby wykarmić dostępnymi ruchami/figurami sztuczną inteligencję aby ta sama “tańczyła”, ogromem kombinacji zjarałoby to niejeden procesor.
Ten ogrom kombinacji pobudza kreatywność i zmusza do, nawet na tak relatywnie niskim poziomie, zastanowienia się czy mój taniec nie jest do bólu przewidywalnym schematem. Przerabiając schematy na towarzyskim zdałem sobie sprawę, że na dłuższą metę nie są ani użyteczne pod kątem imprezowym, ani nie rozwijają myślenia abstrakcyjnego. Partnerom dają złudzenie że prowadzą i mają kontrolę nad sytuacją, a partnerkom dają złudzenie że te podążają jak prowadzący sobie tego zażyczył. Już nie wspomnę że po czasie zacznie wiać nudą, a tu do utraty przyjemności już prowadzą ledwie dwa kroki.
Morał naszego spotkania w tym tekście, nasuwa mi się dokładnie ten sam, który miałem przy odnalezieniu Salsation – nie przestawajcie odkrywać! Jest bardzo duża szansa, że gdzieś za rogiem czai się zajawka, która pochłonie Was na więcej niż kilka chwil, na którą będziecie czekali z utęsknieniem. Zaprowadzi Was w zupełnie nowe miejsca, otworzy Wam zupełnie nowe możliwości i znajomości.